Do Tbilisi wracamy jak do starego przyjaciela. Przeraża nas jego ruch uliczny i to, że musimy pokonać go by car, ale wiemy że będziemy się w nim czuć po prostu dobrze. Kiedy wracasz do miasta traktujesz je inaczej. Jest dla Ciebie jakby oswojone. Łazisz ulicami, załatwiasz sprawy odkładane przez cały wyjazd, bo Ci się wydaje, że po dwóch dniach spędzonych w metropolii wiesz o niej dużo. Okazuje się, że gówno wiesz. Jeśli pozostaniesz czujny, miasto zaskoczy Cię na każdym rogu. Pozwól sobie na spacer za panią w beżowym sweterku, a wyjdziesz na rynek, gdzie zaopatrzysz się w wino 3 lari za litr. Potem idź za chłopakiem w fajnej stylówce, a doprowadzi cię do Fabriki. Tam pij piwo i obserwuj gości. Opowiedzą Ci skąd przyszli. Dowiesz się dlaczego właśnie Tbilisi.
Kupiliśmy dywan. Właściwie dywanik. Najdroższy dywan w naszym życiu. Kupiliśmy, żeby pamiętać. O Tuszetii, gdzie został utkany. Tuszetii, która potajemnie wspierała Czeczenki i Czeczenów. Tuszetii, do której nie udało nam się dostać, bo zarwała się droga. Po prostu zarwała. Jak łóżko. Jak podłoga. Jak krzesło. Mamy nadzieję, że przypomni nam też inne sprawy. Różowy odświeży wykwity trawersytów w Dolinie Truso. Niebieski to głebiny kryjące się w górskich potokach. Zielony to pastwiska, na których leniwie spacerują krowy, owce, kozy. Żółty to spalone słońcem trawy. Szary to pogoda i skały, nieoswojone nagie ściany gór i domy, które z tych gór budują. Może Kadet i Sonia docenią nasz dywan i nie zniszczą go tak szybko. A jak ubrudzą, to umyjemy. Zimna woda z odrobina detergentu i szczotką, albo gąbką. Zależy od poziomu zabrudzenia. Byle nie wrzucić do pralki. Automatyczne pranie wypierze nasz dywan, a z nim nasze wspomnienia. Bezpowrotnie.