W nocy spadł śnieg, pierwszy w tym sezonie. Wjeżdżamy do opruszonej bielą wioski. Robimy dużo zdjęć. Dzięki zdjęciom pamiętamy dłużej. Za rok, dwa odświeżamy sobie pamięć. Indywidualna logika patrzenia pozwala szczegółowo odtworzyć wspomnienia, klimat, odczucia. Tego co najciekawsze nigdy nie udaje mi się sfotografować, bo akurat nie mam aparatu, albo śmiałości wycelować nim w jakąś historię. Te wspomnienia są najbardziej narażone na wymazanie.
Idziemy drogą, lawirujemy pomiędzy kałużami, błotem i gównem. Tuż poniżej głównego szlaku atrakcji jest już mniej turystów. Rzadziej słychać polskie czy rosyjskie dialogi. Na górze schodków prowadzących do kamiennej wieży siedzi babcia. Skierowała twarz do słońca. Ubiorem zlewa się z kamiennym murem. Zastygła w całkowitym bezruchu. Korci mnie żeby podnieść aparat, nie robię zdjęcia. Nie mam śmiałości uwiecznić tego trwania.
Wyjeżdżamy busem poza zabudowania wioski. Kierowca szarpie i wyprzedza chłopaka na koniu. Dzieciak ma może z 10 lat, ubrany jest w czerwoną bluzę, beżowe spodnie i gumofilce. Koń jest czarny może ciemnobrązowy. Do siodła przymocowany jest pierdyliard tobołków. Dzieciak zeskakuje z konia. Jest wściekły. Zaczyna okładać zwierzaka kijem. Koń uparcie stoi. Znikają za zakrętem.
Na ulicach Ushguli jest dużo krów, psów, kup i turystów. Nie widać tu zbyt wielu mieszkańców. Prężnie działa firma z busami, które dowożą przybyszów pod lodowiec. Dziennie wioskę odwiedza od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Ushguli żegna nas zielonymi płaszczyznami pastwisk i Warszawiankami. Słońca oko. Kosmos.